niedziela, 31 stycznia 2010

Eksperymentuję...

... z kolorami. Dotychczas stosowałam te "bezpieczne" odcienie, ale pomyślałam, że przecież tyle jest pięknych kolorów włóczek, że nie mogę się ograniczać. I tak do moich zasobów trafiła Dalia w kolorze... hm... jaki to właściwie kolor? Na zdjęciu w sklepie internetowym, wyglądało to na zgaszoną jasną zieleń. Tymczasem na żywo okazało się, iż to odcień neonowy. Raził po oczach, tak, że wiedziałam jedno - muszę ten kolor czymś zgasić.

Pierwsza próba okazała się niewypałem - neonową zieleń połączyłam ze śliwką. Gdy zestawiałam ze sobą motki, wyglądało to ładnie, jednak w robocie okazało się, że to nie zieleń zgasiłam śliwką, lecz śliwkę rozżarzyłam zielenią. Nie dało się na to patrzeć - ból głowy murowany. Sprułam.

Z poprzedniej robótki zostało mi trochę czekoladowego brązu. Spróbowałam... i to połączenie bardzo mi spasowało.

Tak powstał bezrękawnik. A potem małe getry. A potem... (a co się będę ograniczać!) jeszcze jedna czapka.


Te białe kropki na zdjęciach, to śnieg. Niestety, znów pada.

niedziela, 17 stycznia 2010

Naszyjnik

Od kilku tygodni moja Inspiratorka wierciła mi dziurę w brzuchu o czarny naszyjnik.

Najpierw planowałam ufilcować kuleczki z wełny, ale jakoś do filcowania nie mam natchnienia. Wybrałam więc łatwiejszą opcję - koraliki wydziergane szydełkiem i wypełnione włóczką.

Lubię takie małe formy - jeden sobotni wieczór i gotowe.


Komentarze
2010/01/31 15:48:01
hmmm... mnie sie bardzo podoba, świetna robota!
2010/01/31 15:58:26
Miło mi to słyszeć, anty-malgo, dzięki:)


sobota, 9 stycznia 2010

Ja - obywatelka

No właśnie. Do refleksji na ten temat skłoniło mnie pytanie rzucone ostatnio na moim ulubionym forum: krzyże na ścianach instytucji państwowych - zdejmować czy nie?

Mam na ten temat własne zdanie, ale to była taka moja prywatna, osobista opinia. Wczoraj na forum, po raz pierwszy zwerbalizowałam je publicznie, i gdy to zrobiłam poczułam się częścią ogólnego dyskursu o miejscu religii i jej symboli w państwie demokratycznym, a dalej przyszła refleksja na temat znaczenia jednostki (mnie) w procesie zmian społecznych i prawnych.

Jako obywatelka mam możliwość wpływania na podejmowane w moim kraju decyzje nie tylko poprzez branie udziału w wyborach do władz. Istota społeczeństwa obywatelskiego objawia się bowiem przede wszystkim w rozwoju sfery publicznej życia społecznego poprzez różnego rodzaju stowarzyszenia, zrzeszenia i wspólnoty, których celem jest realizacja potrzeb obywateli. A kto zakłada te stowarzyszenia, zrzeszenia i wspólnoty? No właśnie ludzie, którzy w ten sposób pracują na rzecz wprowadzenie swoich idei i postulatów do ustawodawstwa państwowego.

Oczywiście chodziłam kiedyś do szkoły i na WOS-ie uczyłam się o demokracji i społeczeństwie obywatelskim, ale uznałam, iż jest to wiedza wyłącznie teoretyczna i nigdy nie przyszło mi do głowy, by próbować jej w praktyce. Moje relacje z państwem są jednostronne. Państwo ustala, co mogę i jakie mam względem niego powinności, a ja z mniejszym lub większym entuzjazmem się dostosowuję. Muszę stwierdzić, że ów entuzjazm z roku na rok jest coraz mniejszy. I co ja robię w tej sytuacji? Zamiast podjąć jakieś działanie, wycofuję się jeszcze bardziej. Od ponad roku nie oglądam telewizji. W radiu, gdy tylko zaczynają się jakiekolwiek wiadomości, natychmiast je wyłączam. W internecie uparcie omijam wszelkie informacje polityczne. Coraz szczelniej zamykam się we własnej skorupie pomiędzy domem i pracą, wśród zajęć, które lubię, i które są dla mnie przyjazne, i nie wywołują poczucia dyskomfortu i przykrości.

Z niezadowoleniem uświadamiam sobie, że choć uczestniczę w wyborach, uczciwie płacę podatki i przestrzegam prawa, to marna ze mnie obywatelka. Na nic nie wpływam, nie działam na rzecz postulatów, z którymi się zgadzam, nie finansuję organizacji, które popieram. Nie wysyłam mejli i nie składam podpisów. A mam takie poczucie, że powinnam. Że jeśli już sama nie mam żyłki do działalności społecznej, ani charyzmy, to przynajmniej powinnam wesprzeć tych, którzy je mają i w trudnych warunkach próbują zmienić niekorzystną dla nich (nas) rzeczywistość.

Od czasu do czasu słychać w mediach o zwykłych ludziach, którzy doprowadzeni do ostateczności przez krzywdzące ich prawo, biorą sprawy w swoje ręce i zaczynają działać na rzecz zmian. Tak było z alimenciarami. Podziwiam te kobiety. A dużo wcześniej to samo zrobiły sufrażystki. Bardzo cenię i szanuję współczesne feministki (w tym Joannę Piotrowską - założycielkę Fundacji Feminoteka, którą miałam okazję poznać osobiście kilka lat temu na jednym z wakacyjnych obozów feministycznych w Oklinach), które z odwagą działają na rzecz poprawy sytuacji kobiet w Polsce, narażając się na niekończące się obelgi i wrogość ze strony środowisk konserwatywnych. Obecnie z procą na Goliata ruszył Intel-e-gent zapoczątkowując na swoim blogu akcję "Renegocjujmy konkordat".

Naprawdę jest wiele organizacji, które wspieram sercem i życzę im sukcesów, a jednak nie idą za tym z mojej strony żadne konkretne działania. Wstyd mi z tego powodu.

Od czego to zależy, że jedni ludzie podejmują wysiłek i próbują coś zmienić, a inni (tacy jak ja) potrafią tylko wygodnie siedzieć w domowych pieleszach? Co musi się wydarzyć, by wytrącić mnie z mojego wygodnego życia i zmusić do działania? Czy jestem jak Żydzi w hitlerowskich Niemczech, którzy z pokorą przyjmowali każdą po kolei niekorzystną dla nich ustawę? Za każdym razem, gdy milczę w sytuacji, gdy moim zdaniem dzieje się źle, tak naprawdę wspieram swoich przeciwników, sprawiam, że to ich głos jest bardziej słyszalny.

Nie chcę szukać tanich wymówek dla siebie. Wiem, że choć mieszkam w małej miejscowości, nie mam wolnych środków finansowych i czuję się osamotniona w swoich przekonaniach w swoim środowisku, to na pewno jest coś, co mogłabym robić. Tylko nie mam pojęcia co.

PS. Jeśliby ktoś był ciekawy mojej opinii w kwestii krzyży, jest tutaj, post nr 6.

piątek, 1 stycznia 2010

Urlopowo

Od 23 grudnia jestem na urlopie. Oglądam Dr House'a i dziergam. Coś zjem, ogarnę mieszkanie i znów dziergam. Wyjdę z psem na podwórko lub na spacer, po czym wracam do dziergania. Zrobię sobie herbatkę, kawkę i dziergam. Zmienię płytę w odtwarzaczu i dziergam. I tak przyjemnie, w domowych pieleszach, mija mi dzień za dniem. I choć wolne dni nie uciekają tak prędko, jak te, które spędzam w pracy, to z przykrością uświadomiłam sobie, że już tylko weekend dzieli mnie od powrotu do obowiązków zawodowych.

Tymczasem jednak trwa pierwszy dzień nowego roku i muszę przyznać, że jest to piękny dzień. Jest lekki mróz, a wszystko wokół pokryte jest śniegiem. Korzystając z tych uroczych warunków zrobiłam dziś sesję zdjęciową ostatnio wydzierganych rzeczy:

Szalik podpatrzony u Zdzid zrobiłam z resztek włóczki boucle. A ponieważ po wyrobieniu szaliczka został mi jeszcze jeden motek, zrobiłam (choć miałam już nie robić) berecik:



Na jednej z moich ulubionych stron - DROPS Design znalazłam taki zestawik:












Pomyślałam, że jest przeuroczy i strasznie zachciało mi się go mieć. Kilka kolorowych motków Dalii (Anilux) nadało się znakomicie do tego przedsięwzięcia:


Przerabiałam podwójną nitką drutami i szydełkiem nr 7.

Na koniec zestaw, który zajął mi najwięcej czasu - poncho-sweter z mitenkami i czapką do kompletu. Koraliki zrobiłam już dawno temu - to szydełkowo obrobione kordonkiem koraliki z tworzywa, połączone łańcuszkiem:

  

Poncho-sweter z Dalii (brąz) i Sasanki (turkus) przerabiany drutami nr 5. Mitenki i czapka robiona na drutach 4,5.